ks. Leszek
Od komży do ornatu: Historia pewnego powołania.
Artykuł pochodzi z miesięcznika "Msza Święta" nr 09, wrzesień 2010
Zawsze wiedziałem, kim powinienem być. Jednak nie zawsze wiedziałem, jak to osiągnąć. Łatwo być kimś we własnych oczach i dla siebie, trudniej być dla kogoś, szczególnie dla wielu. To, kim jestem dzisiaj, naprawdę zawdzięczam każdemu, kogo spotkałem. Historia życia zakonnego i kapłaństwa, w których uczestniczę jako chrystusowiec, na pewno sięga znacznie dalej, niż sobie to uświadamiam, ale jakiś początek musiał się wydarzyć…
Rzeczywiście, zawsze wiedziałem, kim chcę być: dobrym człowiekiem, pomagającym innym, wytrwale dążącym do celu postawionego na dziś i jutro. To jednak może każdy i nie potrzeba zaraz iść do zakonu i seminarium duchownego, żeby się spełniło. Nie wiedziałem, jak to osiągnąć, przypatrywałem się więc ludziom w ich pracy, często ich naśladując. Jako mały chłopak fascynowałem się spokojem i rytmem pracy na roli, pomagając rodzicom w polu i przy zwierzętach. Lubiłem bawić się w sklep, a swoje dziecinne kamyki i piasek udające landrynki i cukier zamieniłem na pomoc mamie w prowadzeniu kiosku Ruchu, sprzedając prawdziwe towary i rozliczając obroty. Po podstawówce za mało starałem się, żeby przyjęto mnie do liceum handlowego, podjąłem więc praktykę w sklepie z RTV i AGD. Tak rozpocząłem pracę w handlu z trzema dniami nauki w tygodniu w szkole zawodowej. Jednak żeby nie zostać tylko z „zawodówką”, poszedłem do technikum ekonomicznego i zdałem maturę. Jeśli chodzi o moje życie i wiarę, był to czas naprawdę szczególny. Przykład księży pracujących w mojej parafii, oddalonej od naszej miejscowości o cztery kilometry, był różny i raczej mało znany. Katecheza z salek przykościelnych trafiła wtedy do szkół, dzięki czemu spotkałem księdza misjonarza z prawdziwego zdarzenia. Tak wówczas mi się wydawało, uznałem go za „normalnego”. Wcześniejsze znajomości z kolegami ze szkoły, którzy pochodzili z rodzin świadków Jehowy, nieco wyostrzyły moje krytyczne podejście do księży i do wiary w ogóle, ale za to zwiększyły też „apetyt” na lekturę Pisma Świętego.
Na przestrzeni wszystkich tych lat nawet jeżeli myślałem o kapłaństwie, to na pewno diecezjalnym, nigdy nie o zakonnym. Moje doświadczenie życiowe i różne „sukcesy naukowe” oraz pochodzenie z licznej rodziny sprawiły, że wybór padł jednak na nieznaną mi bliżej wspólnotę zakonną. Adres zgromadzenia wyszukałem w czasopiśmie „Miłujcie się”, potem telefon do seminarium, zaproszenie do odwiedzenia i rozwiązanie umowy o pracę. I tak zostało do dziś, aż nie wiadomo, kiedy i jak mijał szczęśliwy czas nowicjatu, wymagający tok studiów i praktyk duszpasterskich, kiedy rozpoczęły się piękne lata zakonnego kapłaństwa. Gdybym nie został zakonnikiem, księdzem, czuję i wiem, że nie byłbym sobą. Jestem szczęśliwym człowiekiem i szczęśliwym chrystusowcem. Michał Bajor śpiewał o miłości w sam raz, akurat, ale o wiele większa i najbardziej akurat miłość Chrystusa przynagliła mnie i tak pozostało…