Leszek Wątróbski
Dobrze być Polakiem na Węgrzech
Artykuł pochodzi z miesięcznika "Msza Święta" nr 10, październik 2011
Z ks. Leszkiem Kryżą SChr, proboszczem polskiej parafii personalnej w Budapeszcie (w latach 2003-2011), rozmawia Leszek Wątróbski.
Do Budapesztu przyjechał Ksiądz w lipcu 2003 r.
W polskiej parafii personalnej w Budapeszcie spędziłem 8 lat. Przyjechałem na Węgry po 2 latach pracy w Polskiej Misji Katolickiej w Kolonii. Wcześniej przez sześć lat pracowałem też za wschodnią granicą, gdzie byłem delegatem przełożonego generalnego Towarzystwa Chrystusowego do spraw Wschodu: Białorusi, Ukrainy i Kazachstanu. Zajmowałem się chrystusowcami pracującymi za naszą wschodnią granicą. Praca w Budapeszcie była szczególnym wyzwaniem. Dzisiaj dziękuję Panu Bogu za ten szczególny czas. To były naprawdę ciekawe i rozwijające lata.
Węgry, mimo niewielkiego oddalenia od Polski (zaledwie 400 km od Krakowa), kulturowo są innym krajem. Dochodzi do tego zdecydowanie inny język i inna mentalność. Mało tego – Węgry otoczone są z kilku stron narodami słowiańskim. Mimo to próbują zachować swoją tożsamość. Trzeba dodać jeszcze jeden szczególny rys, mianowicie realną przyjaźń polsko-węgierską. Właśnie dlatego praca tutaj była takim szczególnym wyzwaniem. Może również dlatego, że polska parafia ma charakter placówki personalnej, a nie terytorialnej, obejmuje wszystkich Polaków z całych Węgier.
Co oznacza pojęcia „parafia personalna”?
Słowo „personalna” jest tutaj bardzo ważne. Najpierw określa charakter parafii w sensie administracyjnym, czyli to parafia obejmująca swoją posługą Polaków bądź wiernych polskiego pochodzenia mieszkających na terenie Węgier. Określenie „personalna” można też odnieść do wypracowanych tutaj relacji, w których najbardziej liczy się człowiek, każdy człowiek, oczywiście w odniesieniu do Pana Boga. Jest to parafia, która mnie nauczyła, że Kościół jest wspólnotą, w której nie ma miejsca na anonimowość, taką wspólnotą, w której nie zdarza się, że wierni wychodzą jednymi drzwiami, a kapłan drugimi i ich drogi się rozchodzą.
W naszym wypadku mogliśmy sobie pozwolić na rodzinną atmosferę w czasie liturgii i przenosiliśmy ją na spotkania w Domu Polskim znajdującym się obok kościoła. Te spotkania miały różny charakter. Czasami byli to zaproszeni goście, wystawy, koncerty, przedstawienia lub spotkania okolicznościowe, na przykład z okazji Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Było to swoiste przedłużanie liturgii.
Taki charakter parafii sprawia, że każdy wierny jest tu ważny i że trzeba się cieszyć z każdej osoby przychodzącej do kościoła. Ponadto zauważyłem, że nasze grono naprawdę zna się dobrze i czuje się jak jedna rodzina. Jeśli kogoś brakowało na nabożeństwach przez tydzień czy dwa, niektórzy zaraz to dostrzegali i alarmowali. Zwracali się do mnie informując, że nie ma konkretnej osoby, że trzeba zadzwonić i zapytać, co się z nią dzieje, czy nie potrzebuje pomocy. Dzwoniliśmy więc i pytaliśmy… Cieszę się, że w takim właśnie klimacie mogłem tam pracować.
To były plusy tej pracy. A z jakimi trudnościami Ksiądz się spotykał w czasie misji w Budapeszcie?
Oczywiście, nie chcę wyłącznie idealizować. Żadna przecież społeczność nie jest doskonała, wszędzie zdarzają się pęknięcia. Jednak zdaję sobie sprawę, że duszpasterzowanie w Budapeszcie było dla mnie wyjątkowym zadaniem, za które jestem Panu Bogu i ludziom wdzięczny.
Jedną z trudności, na jakie tam napotkałem, był język, który diametralnie różni się od polskiego i z którym nie mamy żadnych skojarzeń. Naukę trzeba więc było rozpocząć od początku. Kiedy zacząłem już czytać po węgiersku, spotykałem się z dużą wyrozumiałością ze strony słuchaczy. Węgrzy, którzy uczestniczą w życiu naszej parafii przez sympatię do naszego kościoła, choć w pobliżu mają węgierskie parafie, dodawali nam (czyli mnie i moim poprzednikom) odwagi swymi pochwałami, twierdząc, że nasz węgierski jest już na tyle dobry, że można go zrozumieć. To bardzo mobilizowało.
Drugi problem, z jakim spotkałem się w Budapeszcie, to małżeństwa mieszane. Polonia na Węgrzech to przecież w dużym procencie emigracja sercowa, a później bywa bardzo różnie. Znam wiele małżeństw udanych, ale nie wszystkie są takie. Wśród tych, które uczestniczyły w życiu parafii, w większości to małżeństwa udane. Może właśnie dlatego, że mąż – Węgier mówi zazwyczaj doskonale po polsku i akceptuje inną religię, kulturę, hierarchię wartości, historię swojej żony. Oczywiście, zasada akceptacji i pewnego kompromisu obowiązuje obie strony. I jeżeli to wszystko udało się wspólnie wypracować, to wówczas wychodzą naprawdę wspaniałe małżeństwa i rodziny. Jednak kiedy w małżeństwie mieszanym tych elementów zabrakło, takie małżeństwa nie wytrzymywały próby czasu.
Jeszcze inną trudnością jest niewątpliwie różnorodność wyznaniowa czy bezwyznaniowość ze wszystkimi konsekwencjami, na przykład świętowanie niedzieli.
Pozostałych trudności, gdybym miał je wymienić, byłoby naprawdę niewiele. Tak się bowiem wszystko poukładało, że tych dobrych rzeczy bywało dużo więcej niż tych trudnych. Zatem jeszcze o pozytywach. Obok radości z codziennego funkcjonowania parafii istniał jeszcze jeden wyjątkowo pozytywny fakt: prawdziwa przyjaźń polsko-węgierska. Znamy przecież wszyscy powiedzenie: „Polak – Węgier dwa bratanki…”. W naszej parafii to nie było tylko sentymentalne hasło, ale coś, czym żyliśmy na co dzień. Wspomnę choćby dwa przykłady. Pierwszy – to śmierć papieża Jana Pawła II. Niesamowita była reakcja Węgrów. Przychodzili do polskiego kościoła, jakby umarł ktoś z najbliższej rodziny, z wdzięcznością, że Jan Paweł II był naszym wspólnym papieżem. Młodzież węgierska wpadła na pomysł, aby w ciszy i modlitwie przejść przez miasto, by w ten sposób uczcić pamięć Jana Pawła II. Organizatorzy spodziewali się może setki albo dwustu osób. Przyszło tylu, że trzeba było wstrzymywać ruch uliczny. To była piękna manifestacja wiary. Drugi znamienny akt solidarności miał miejsce po katastrofie smoleńskiej. Węgrzy przychodzili pod nasz kościół i zapalali świece, modlili się i autentycznie cierpieli z nami.
A jak wygląda współpraca polsko-węgierska?
Na co dzień spotykałem się również z wieloma wyrazami serdeczności i przyjaznego nastawienia. Węgrzy na słowa „jestem Polakiem” reagują na wskroś pozytywnie i nawet nie znający języka wyczuwają przyjazne nastawienie, które zresztą ma swoje historyczne podstawy, nawet w najnowszej historii, jak rok 1956, czasy „Solidarności” czy pontyfikat bł. Jana Pawła II. Wracając na parafialne podwórko, kiedy na przykład w naszym kościele odmawiamy różaniec po polsku, to obecne na nabożeństwie Węgierki odmawiały go razem z nami. Nauczyły się po polsku Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo. I odwrotnie, Polacy modlili się z nimi po węgiersku.
Podobnie bywało, kiedy jeździliśmy do Polski, na Jasną Górę, na nocne czuwanie z grupą Węgrów, którzy nie znając polskiego, modlili się z nami przez całą noc. Zawsze byli zachwyceni Jasną Górą i panującą tam atmosferą.
Czego jeszcze udało się Księdzu dokonać przez lata pracy w Budapeszcie?
W parafii przez ostatnie osiem lat udało się nam zrealizować wiele rzeczy w wymiarze materialnym i duchowym. Niewątpliwą radością jest fakt założenia chóru parafialnego, którego patronką jest św. Kinga, a której relikwie mamy w naszym kościele. Chór składający się z trzydziestu osób w tak niewielkiej społeczności – to jest sukces! Dyrygentem chóru jest Węgier doskonale mówiący po polsku. Dla duszpasterza to wielka radość, jeśli ludzie chcą czegoś więcej i nie poprzestają na szarej codzienności. Wiem, że to nie było wcale proste, bo aby dojechać z drugiego końca Budapesztu na próbę czy inne spotkanie, trzeba było poświęcić sporo czasu.
Powodem do radości jest też rodzinny zespół „Kleksiki”. Tworzy go kilka rodzin z dziećmi, które raz w miesiącu grają, śpiewają i modlą się na niedzielnej Mszy Świętej dla dzieci. Dzięki wprowadzonej comiesięcznej Mszy Świętej dla dzieci z taką oprawą widać, że nasza parafia żyje.
Kolejnym powodem do satysfakcji są parafialne dni skupienia, dni skupienia dla rodzin z dziećmi – te wydarzenia już na stałe weszły do naszego kalendarza.
Na czym polegała różnica pomiędzy parafią budapeszteńską i polską w kraju?
Nasza budapeszteńska parafia ma swoją specyfikę. Przypomina wszystkie inne parafie na emigracji. Mamy o tyle łatwiej, że posiadamy swój kościół, a o tyle trudniej, że zdecydowana większość parafian mieszka daleko. Nasze życie liturgiczne tak naprawdę koncentruje się na piątku, sobocie i niedzieli. Trzeba jednak dodać, że życie parafialne ma całotygodniowy rytm, na przykład w Polskiej Szkole prowadzona jest nauka religii, a w soboty – przedszkole w Domu Polskim. Tym zajmują się siostry Misjonarki Chrystusa Króla, które od roku 2000 służą w parafii. Skoro o siostrach mowa, to należy jeszcze wspomnieć opiekę nad najstarszymi Polakami. Siostry im pomagają, odwiedzają w domach i w szpitalach, uczestniczą w spotkaniach seniorów w Domu Polskim. Jest to wielkie i bardzo ważne dzieło.
Druga różnica to ta, że nasza parafia nie ma określonych granic, jedynie granice państwa. Z tym wiążą się częste wyjazdy.
Wracając do naszej specyfiki, wspomnę jeszcze kolędę. W Polsce wyznacza się ulice i odwiedza kolejne domy. Tu kolęda odbywa się wyłącznie na zaproszenie. Czasami, aby odwiedzić dwie, trzy rodziny, trzeba jechać 200-300 kilometrów i przenocować tam, jeśli się da. A potem jeszcze dalej do następnego miasta.
Kolejna różnica – to wspomniane wcześniej małżeństwa mieszane, nie tylko polsko-węgierskie, ale często również katolicko-protestanckie. To jest tak naprawdę specyfika tutejszej Polonii.
Dużo czasu poświęca się tu na kontakty indywidualne. Są to odwiedziny w szpitalu czy w domach, szczególnie u tych najstarszych. Część z nich przychodzi albo są przywożeni do kościoła, ale najczęściej na liturgii ich nie ma. Do tych właśnie sami musimy dotrzeć.
A jak wyglądała współpraca z Kościołem węgierskim? Na czym polega jego specyfika?
Kościół węgierski – to Kościół mniejszości. Teoretycznie katolików jest tu prawie 60%. Zaś faktycznie frekwencja w niedzielnych nabożeństwach w Budapeszcie oraz innych miastach jest niewielka – zaledwie około 5%. Po 8 latach, które tu spędziłem, może jeszcze nie doczekałem wiosny Kościoła węgierskiego, ale dostrzegam już przedwiośnie, które pojawiło się jakby od dołu, od środka. Zaczęły bowiem powstawać liczne wspólnoty, które wiedzą, czego chcą. Kościół węgierski jest dziś jeszcze liczebnie niewielki, ale ci, którzy do niego należą, naprawdę są mocni w wierze. Są to katolicy z pełną świadomością swojej wiary. Bycie katolikiem czy człowiekiem wierzącym w tym kraju wymaga odwagi.
A jak wygląda dialog pomiędzy Kościołami chrześcijańskimi na Węgrzech?
Mieszkałem w X dzielnicy Budapesztu. Dawniej była tam polska kolonia, w której przed I wojną światową żyło prawie 5 tysięcy Rodaków. Nasz kościół położony jest w bardzo ciekawej dzielnicy. Obok są kościoły innych wyznań i obrządków, na przykład jest tu świątynia kalwińska czy greko-katolicka. Nie stanowi to jednak problemu. Nasi parafianie, podobnie jak Węgrzy, są przyzwyczajeni, że jedni są katolikami, a drudzy kalwinami czy luteranami.
Tamtejsze Tygodnie Modlitw o Jedność Chrześcijan, mając na uwadze wielość wyznań, naprawdę są autentyczne i głębokie. Ich modlitwy w intencji zjednoczenia chrześcijaństwa odmawiane są z realizmem i pokorą. Oni proszą o jedność w duchu i w czasie, jaki przewidział sam Pan Bóg.
A jaki jest stosunek państwa węgierskiego do różnych Kościołów i wyznań?
Parlament węgierski formalnie uznał 14 Kościołów i związków wyznaniowych. Wyznania te mają prawo działać na terenie całej Republiki. Mają też prawo do pomocy ze strony państwa. My, Polacy, też z tej pomocy możemy korzystać. Nasz Kościół katolicki jest bowiem w grupie tych 14 uznanych przez państwo węgierskie. To samo dotyczy Polaków jako mniejszości narodowej. Państwo węgierskie uznało nas jako mniejszość narodową i umożliwiło tworzenie samorządów mniejszościowych. Ma to swoje plusy i minusy, ale na pewno generuje różne formy działalności polonijnej. Tu Polonia jest bardzo aktywna, bo ma ku temu odpowiednie warunki. Dobrze być Polakiem na Węgrzech! Takie są fakty.